niedziela, 2 grudnia 2012

Zaplanuj to! (VII)

Początek grudnia mnie zaskoczył, nie spodziewałam się go jeszcze :)

Jestem ze wszystkim do tyłu, mam ogromne zaległości na wszystkich płaszczyznach, nie ćwiczę, jem co popadnie, aleeeee... jestem szczęśliwa! :) Nowa praca mnie uskrzydla, jestem zachwycona zajęciami z dziećmi, ich pomysłowością, kreatywnością i mądrością. Ostatni tydzień spędziłam na pieczeniu chińskich ciasteczek z wróżbą, robieniu zaczarowanych różdżek, wycinaniu gwiazdek z papieru, tańczeniu krakowiaka i śpiewaniu piosenki o górniku - wszystko inne zeszło na dalszy plan i nawet nie mam o to do siebie pretensji. 

W tym tygodniu planuję:

1) Rozpocząć trening z nową płytą Ewy Chodakowskiej, min. 15 minut dziennie + ćwiczenia na Twisterze - 10 min., trzy razy w tygodniu

Niestety, po 9 dniach przerwałam trening z Jillian Michaels - w trakcie jednego ćwiczeń "coś" przeskoczyło mi w kolanie i odczuwam to do tej pory. 

Nową płytę Ewy przejrzałam i chociaż początkowo byłam sceptycznie nastawiona do towarzyszących jej gwiazd, ostatecznie uważam, że to naprawdę fajny pomysł. Szczególnie uroczo wypada Ola Szwed, której cudownie drżą nogi przy wykonywaniu ćwiczeń i która ma lekkie problemy z równowagą :)

Z góry zaznaczam, że absolutnie się z tego nie śmieję, te "mankamenty" dodają jej tylko uroku.

No i Beata Sadowska - osoba, którą podziwiam i która jest moim niedoścignionym ideałem, jeśli chodzi o bieganie.


2) Kupić świąteczne prezenty

Nauczona doświadczeniami z poprzednich lat obiecałam sobie, że w tym roku kupię świąteczne prezenty wcześniej. W tym tygodniu mam zamiar kupić upominki dla co najmniej połowy osób, które chcę obdarować.

3) Kupić kalendarz na 2013 rok

I oczywiście będzie to kalendarz Beaty Pawlikowskiej :)

To tyle... jeśli chodzi o postanowienia nowe.
Tymczasem zajrzałam sobie na moją listę rzeczy, które chciałabym zakończyć do równo 31 grudnia 2012 roku - KLIK

I tak:

- obejrzę 3 filmy z Marilyn
- obejrzę 1 jeden film oscarowy
- przeczytam i "przerobię" książkę Czytaj dwa razy szybciej
- przeczytam kolejne rozdziały z książki Bożeny Fabiani.

Ponadto, koniecznie muszę pomyśleć nad zmianą szaty graficznej bloga - to, co jest teraz... zgroza!

I będę wstawać o normalnej godzinie! :)

*** *** ***

Zdjęcie, które zawsze poprawia mi humor: moje dwa koty, Zuzia i Bubu, mniej więcej rok temu:


I wersja aktualna:



Miłego weekendu! :)

środa, 28 listopada 2012

środa, 21 listopada 2012

Małe/wielkie radości! :)

Czekając na rzeczy wielkie, łatwo przegapić małe radości.

Nie mam pojęcia, czy to słowa moje, czy gdzieś przeczytane - nieważne. W każdym razie, ostatnio wiele dobrego u mnie... a że szczęście się mnoży tylko wtedy, gdy się nim dzielimy - to dziś post o tych małych radościach właśnie :)

Dobra wiadomość nr 1

Zmieniam pracę! Skaczę do góry, szaleję z radości, nie mogę się doczekać, kiedy... pójdę do przedszkola!
Nie, żeby w poprzedniej pracy było mi źle, przeciwnie! Ale...

Dobra wiadomość nr 2

... nowa praca jest w moim mieście, 10 minut od mojego domu. Odpadną mi 3 godziny dojazdów dziennie, będę mogła wstawać po szóstej, a nie o piątej i 400 zł, które miesięcznie wydawałam na bilety, zostaną w kieszeni! Chociaż pewnie nie zostawię ich w kieszeni, tylko wydam w księgarni :)

Więcej czasu na naukę, na ćwiczenia, na czytanie, gotowanie, szydełkowanie, malowanie, oglądanie filmów... ufff! :)

Dobra wiadomość nr 3

Zawisłam! 
Mam (miałam!) tak słabe ręce, gdy zaczynałam ćwiczyć, że nie byłam w stanie utrzymać własnego ciężaru ciała. A tymczasem w niedzielę...

Nieśmiałe przymiarki...




... i jest! Udało się! Wytrzymałam tak całe... 10-15 sekund :P Następnym razem będzie lepiej!

Dobra wiadomość nr 4

Uzależniłam się od pysznych, zdrowych koktajli. Maślanka lub kefir, jabłuszko, banan, kiwi, brzoskwinia, pietruszka, mięta, otręby, łyżeczka miodu - mniam! I tak codziennie: bardzo mnie ten nowy, zdrowy nawyk cieszy! :) 


I jeszcze coś, co trudno nazwać dobrą wiadomością, ale... :)
Tak, złamałam się i znowu kupuję książki jak opętana... ale nie mam siły i ochoty z tym walczyć. Dwie ulubione gazetki, rękawica do masażu, oliwka i wykrawarki do ciasteczek - małe rzeczy, a buzia się cieszy! :)



Dobrego wieczoru! :)




niedziela, 18 listopada 2012

Kaizen, czyli o sztuce stawiania małych kroków

Zupełnie przez przypadek dowiedziałam się, że to, co praktykuję od kilku miesięcy ma swoją nazwę.

KAIZEN - czyli sztuka nieustannego doskonalenia się, rozwoju, ulepszania. Pojęcia to pierwotnie dotyczyło strategii prowadzenia firmy... ale przecież samych siebie również możemy potraktować jak firmę, której jesteśmy dyrektorami.

Zresztą: bardzo mi się to porównanie do firmy podoba. Dobry dyrektor dba o firmę, troszczy się o to, aby jak najlepiej funkcjonowała, kontroluje wszystkie jej aspekty, a decyzje, jakie podejmie TERAZ, będą odczuwalne w PRZYSZŁOŚCI.

Myślę, że warto spojrzeć na siebie w ten sposób. Jestem dyrektorem firmy, która nazywa się ANIA.
To, co zainwestuję teraz, w przyszłości zwróci mi wielokrotnie.
Poświęcam firmie (sobie) czas, dbam, aby jak najlepiej funkcjonowała we wszystkich aspektach, dążę do stałego, równomiernego rozwoju.

W filozofii kaizen podoba mi się także to, że sami decydujemy o tempie zmian.

Uwaga! Ważne jest jednak, aby te zmiany przez cały czas się dokonywały! Nie robimy przerw! Nie poddajemy się po chwilowych niepowodzeniach! Konsekwentnie - do przodu!

I tutaj pojawia się kolejny bliski mi aspekt.

Niewiele osób ma odwagę na przewrócenie całego swojego życia do góry nogami... w jednej chwili. Fakt, uwielbiam takich pozytywnych szaleńców, sama też miewam podobne akcje... ale większości rzeczy jednak nie da się osiągnąć od razu. I tutaj bardzo pomocna okazuje się

SZTUKA STAWIANIA MAŁYCH KROCZKÓW

Bo i czym innym ona jest, jeśli nie próbą osiągnięcia dużego celu, za pomocą stawiania sobie szeregu drobnych wyzwań?

Jak to wygląda u mnie w praktyce?

Dawno, dawno temu ubzdurałam sobie, że chcę przebiec maraton. Maraton: 42 km, nie inaczej!
Kiedy chcę przebiec? "Kiedyś" - a odpowiedź ta może oznaczać wszytko i nic. Co lepsze: kiedy postawiłam sobie ten ambitny cel, nawet nie zaczęłam biegać! Ale o biegu w maratonie marzyłam i wiedziałam (ba! nadal wiem!), że kiedyś go przebiegnę.

Kilka lat później mój plan wygląda tak:

Etap pierwszy: zacząć ćwiczyć!

Zaczęłam - w tym punkcie się znajduję na drodze do wielkiego celu. Chodzi o to, żeby przyzwyczaić swój organizm do wysiłku, poprawić kondycję, polubić ćwiczenia. 

Etap drugi: zacząć biegać!

Zacznę - wiosną. W tej chwili nie ma to sensu: moja kondycja nadal pozostawia wiele do życzenia, więc szybko się zniechęcę. Szybko robi się ciemno, a mi nie uśmiecha się biegać samotnie ciemnymi ulicami. Wiosna wydaje mi się optymalnym czasem.

Etap trzeci: wziąć udział w biegu ulicznym

Na 5 lub 10 kilometrów. W moim mieście są takie organizowane w listopadzie. Myślę, że przez rok spokojnie jestem się w stanie do niego przygotować.

Etap czwarty: po prostu biegać!

Dalszy plan jest prosty: nie przerywać biegania, doskonalić technikę, trenować wytrzymałość, startować w kolejnych biegach, poprawiać własne rekordy...


Nie mam pojęcia, jaki powinien być etap następny - będę o tym myślała, gdy dojdę do tego punktu.

Co mi daje takie rozpisanie sobie dużego celu? Poczucie spokoju, bo chociaż przebiegnięcie maratonu jest daleko, daleko poza moim zasięgiem, to wiem, że nie stoję w miejscu, przybliżam się do celu, a przy okazji robię coś dobrego dla siebie. Uczę się własnego ciała, które wielokrotnie pokazuje mi, że może więcej, niż się spodziewałam. Czuję się lepiej, wyglądam lepiej, mam więcej energii.

I naprawdę rzadko kiedy doświadczam takiej dumy z samej siebie, jak tuż po treningu, kiedy okazuje się, że poszedł mi on lepiej niż dzień wcześniej.

Oczywiście o kaizen i sztuce stawiania małych kroków można pisać więcej - co pewnie jeszcze mi się zdarzy. Bardzo inspirujący fragment poświęcony temu tematowi znajduje się w książce Anny Sasin Life Coaching, którą polecam.


*** *** ***

Rok temu, mniej więcej o tej porze, powstały te zdjęcia:







Ależ ja lubię siebie taką! Pamiętam, ile śmiechu było przy robieniu tych zdjęć, pamiętam, że po powrocie do domu miałam liście za kołnierzem :P

Kolejny raz potwierdza się teza: NAJLEPSZE RZECZY SĄ ZA DARMO :)

środa, 14 listopada 2012

Kolejny raz idę na wojnę! :)

Post w zasadzie o niczym.
Za moment zaczynam ćwiczyć.
I czuję się, jakbym szykowała się na wojnę: z lenistwem, zmęczeniem, samą sobą. 

Ale wiem, że jeśli zrobię sobie drugi dzień przerwy (wczorajsza przerwa była przerwą zaplanowaną), to znów wrócę do ćwiczeń za miesiąc. I będę zaczynać od nowa.

Dlatego... getry włóż, trampki włóż... i będę myśleć tylko o tym, że za pół godziny umrę z podziwu dla samej siebie :)

Piąty dzień z Jillian Michaels czas zacząć!

A kto jeszcze dziś nie ćwiczył, niech zacznie! "Nie chce mi się" nie jest argumentem! :)


niedziela, 11 listopada 2012

Bo dobra organizacja to podstawa!

Czas.
Wszyscy o nim mówią, a niewiele osób go ma.
Często spotykam się na różnych blogach ze stwierdzeniem, że ktoś chciałby zrobić to, to i jeszcze tamto... ale nie ma czasu. Wymądruję się teraz, ale co tam. Czy nie lepiej, zamiast pisać post o tym, że nie ma się czasu, zrobić w tym czasie coś dla siebie? Jedną z tych rzeczy, na które właśnie czasu brakuje?

Sama absolutnie nie jestem mistrzem dobrej organizacji. Co dwadzieścia minut sprawdzam pocztę, tracę czas na śledzenie ploteczek na Pudelku, odkładam niektóre rzeczy w nieskończoność... ale jednocześnie i tak jest dobrze! W tygodniu ok. 12 godzin dziennie zajmuje mi praca i dojazd do niej. Doliczając czas na sen, na inne rzeczy zostaje go niewiele, dlatego planuję, planuję i jeszcze raz planuję. I coraz częściej kładąc się spać, odczuwam błogie zadowolenie. Że ze wszystkim zdążyłam, a jeszcze udało mi się przeczytać książkę czy obejrzeć film.

Jednym z moich ulubionych sposób na zorganizowanie się jest metoda, z którą spotkałam się już na studiach i którą na własne potrzeby nazwałam Metodą Czterech Pól. Stosowałam ją wtedy przez dłuższy czas, teraz zdarza mi się do niej wracać. Jej twórcą jest Stephen Covey, o czym dowiedziałam się dzisiaj, przygotowując ten post. Nie mam pojęcia, czy ściśle trzymam się jego zaleceń, jednak taka forma, w jakiej ją przedstawię, u mnie sprawdza się bardzo dobrze.

Co jest nam potrzebne? Kartka i długopis. Kartkę dzielimy na cztery części, o tak:


O co chodzi?

RZECZY PILNE I WAŻNE

W tym polu wpisujemy wszystkie rzeczy, które mają konkretną, krótką datę realizacji i które po prostu musimy zrobić.

Co to może być? Nauka do zapowiedzianego kolokwium, oddanie raportu w pracy, przygotowanie się do rozmowy rekrutacyjnej, poprawa kartkówki.

Zadania z tego pola wykonujemy w pierwszej kolejności, żeby uniknąć nieprzyjemności i nie zawalić rzeczy ważnych. Ja zawsze dążyłam do tego, żeby rzeczy z tej rubryki jak najszybciej wykreślić.

RZECZY NIEPILNE I WAŻNE

Kiedy wykonamy wszystkie rzeczy "pilne i ważne", możemy przejść do kolejnego pola. Wpisuję tu wszystkie rzeczy, które wymagają czasu, systematyczności i planowania. Jakie? Na przykład:

- regularne ćwiczenia;
- nauka języków obcych;
- udział w kursach, dzięki którym rozwijamy się i doskonalimy.

Chodzi o to, żeby wpisać tu wszystkie te rzeczy, których nie da się osiągnąć w tydzień, ale które istotne będą w przyszłości. Ja wpisuję tu także tytuły książek, które chcę przeczytać, a kiedy jeszcze studiowałam wpisywałam np. tytuły artykułów czy rozdziałów książek, które musiałam zdobyć i przeczytać na zajęcia, które odbędą się za dwa tygodnie. 

RZECZY PILNE I NIEWAŻNE

To pole ma mi przypomnieć o datach. Wpisuję tu np. termin, w którym muszę oddać książkę do biblioteki, zapłacić rachunek za telefon itd. To tutaj ląduję sprawy takie jak wysłanie maila czy wykonanie telefonu, zarezerwowanie miejsca w kinie czy umówienie się na wizytę u stomatologa. Ot, proza życia :)

NIEPILNE I NIEWAŻNE

Kolejny obszar to rzeczy, które po prostu lubię robić. Od zawsze złościło mnie, że kupuję gazety, a potem ich nie czytam - dlatego też wpisywałam sobie w ten obszar hasła typu "Przeczytać pięć artykułów z Twojego Stylu". Inne przykłady? Wypróbować przepis na nowe muffinki, przetestować makijaż, który widziałam na blogu, rozejrzeć się za nowymi butami, posłuchać nowej płyty tego i tego wykonawcy. Oczywiście jeśli nie wykonam tych rzeczy, to świat się nie zawali... jednak o ileż przyjemniej się żyje, kiedy jednak ma się na nie czas :)

A moje plany na najbliższe dni prezentują się tak:


Tyle przyszło mi do głowy teraz, oczywiście kolejne rzeczy będę sobie dopisywać. 
Idealna sytuacja jest wtedy, gdy zapiszemy jedną kartkę i uda nam się wykreślić z niej wszystkie punkty. Wiadomo, że te "niepilne i ważne" będą się powtarzać, dlatego ja przyjęłam system, że kartki zmieniam raz w tygodniu. 

Co sądzicie o tej metodzie :)?

sobota, 10 listopada 2012

Do końca roku chcę... czyli: Zaplanuj to! (VI)

Do końca roku zostało siedem tygodni.
Mało to, a zarazem dużo.
Zastanawiając się, w jaki sposób mogę je wykorzystać, zajrzałam na moją Listę "CHCIAŁABYM".

Plan działania skrystalizował mi się w głowie od razu. Wybrałam kilka punktów z mojej listy... i tak powstała lista następująca:

Marzenie nr 1: przebiec maraton, regularnie ćwiczyć

Plan działania:
Wiadomo, że do maratonu nie przygotuję się w siedem tygodni.
Ale... wczoraj zaczęłam trening z Jillian Michaels, które zamierzam kontynuować przez następne 30 dni (dzięki Mags!) - i to jest absolutny plan minimum. Chodzi o to, żeby znowu złapać rytm i ćwiczyć codziennie, a ćwiczenia są idealnie na moim poziomie: nie są ani zbyt łatwe, ani zbyt trudne. Idealne!

Swoją drogą: nie wiedziałam! Jillian "przed" i "po" zmianie stylu życia:



Dodatkowo: 3 razy w tygodniu 10 minut na twisterze - moja talia będzie mnie za to kochać :)

Marzenie nr 2: obejrzeć filmy, które zawsze chciałam obejrzeć, zamiast chichrać się na głupich komediach.

Plan działania:
- do końca roku obejrzę 5 filmów z Marilyn Monroe,
- do końca roku obejrzę 5 filmów których nie widziałam, a które zostały nagrodzone Oscarem.

To akurat bardzo przyjemny punkt :)

Marzenie nr 3: więcej wiedzieć na temat malarstwa

Plan działania:
- do końca roku przeczytam Moje gawędy o sztuce Bożeny Fabiani. Ale nie przeczytam i odłożę, tylko potraktuję tę książkę jak podręcznik: wypiszę nazwiska, zapamiętam anegdoty, obejrzę w necie wymienione obrazy, budowle. 



Marzenie nr 4: nauczyć się robić ładne zdjęcia

Plan działania:
- do końca roku zmienię aparat na lepszy model :)
- zaopatrzę się w jakiś podręcznik fotografowania (piszę "jakiś", bo jeszcze nie zbadałam tematu) i będę ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć;
- opanuję Photoshopa (w razie problemów wiem kogo pytać :) )

Marzenie nr 5: nauczyć się niemieckiego

Plan działania:
Niemiecki to u mnie temat - rzeka. Raz się uczę, raz nie uczę, raz się odgrażam, że nigdy więcej, za chwilę uczę się stu nowych słówek... 

Póki co:
- przepraszam się z książką Niemiecki nie gryzie. Dzielę sobie materiał na malutkie części: niech to będzie nawet 10 minut nauki dziennie... ale codziennie. I dodatkowo: za moment otwieram słownik i wybieram 5 zupełnie przypadkowych słów na każdy dzień - robię listę tygodniową. 



Marzenie nr 6: szybciej czytać

Plan działania:
- do końca listopada "przerobić" ćwiczenia z tej książeczki. Leży na półce i się kurzy, biedactwo.



Marzenie nr 7: wrócić do swojej dawnej wagi, z czasów studiów

Plan działania:
- regularne ćwiczenia,
- żadnej diety: po prostu kolejny raz zmieniam nawyki żywieniowe, przestaję się napychać słodyczami (akcja "Nie nie słodyczy do Wigilii" zakończyła się klęską) i robię jeszcze kilka innych rzeczy... które muszę sobie rozpisać :)



A zatem: wiem co robić... teraz tylko pozostaję zacząć to robić :) I pęknąć z dumy 31 grudnia :)

piątek, 9 listopada 2012

No kur...czak no!

Kolejny raz sprawdza się coś, o czym wiem doskonale.

Jak odpuszczę sobie jedno... to poleci wszystko.
Odpuściłam sobie codzienne ćwiczenia (zamysł był taki, że będę ćwiczyć trzy razy w tygodniu po 45 minut - nie wyszło), żeby mieć więcej czasu na inne rzeczy: naukę, gotowanie, czytanie i dwa miliony innych spraw.

Wyszło na to, że nie robię nic: nie ćwiczę, nie uczę się, przestałam prowadzić dziennik diety, boję się wejść na wagę... A jakby tego było mało, to brak mi energii, czuję się ciężka i wiem, że marnuję czas. Wygląda to tak:







A tymczasem...






I najlepsze:


Jeszcze dziś zrobię sobie listę rzeczy, które chcę robić do końca roku.
Jeszcze dziś rozpiszę te rzeczy na mniejsze kroczki.
Jeszcze dziś będę ćwiczyć minimum pół godziny.
Jeszcze dziś ułożę sobie zestaw ćwiczeń na następny tydzień.

TAK WŁAŚNIE! :)

niedziela, 4 listopada 2012

Piosenki z pozytywną energią :) (I)

Do dzisiejszego wpisu zainspirowała mnie moja znajoma, która pytała na Facebooku, skąd wziąć "maksymalną dawkę pozytywnej energii". Moja odpowiedź brzmiała: z piekarnika!, a to dlatego, że właśnie pachniały mi muffiny i ciasto marchewkowe. Tak naprawdę jednak... no właśnie :)

Tak naprawdę najłatwiej jest mi naładować się pozytywną energią, kiedy słucham muzyki. Czasem wystarczy jakaś pozytywna, wpadająca w ucho nutka, czasem jedno zdanie, która nie chce mi wyjść z pamięci, a czasem teledysk, który sprawia, że się uśmiecham. Poniżej moja subiektywna lista utworów z pozytywną energią, którymi zasłuchuję się najczęściej w ciągu ostatnich kilku tygodni. Polecam! :)

Santigold - Disparate Youth 

Mój hit numer jeden! Uwielbiam! Kocham głos tej pani, kocham te dźwięki, kocham te słowa:


Don't look ahead there's stormy weather
Another road block in our way
But if we go, we go together
Our hands are tied here if we stay

Oh, we said our dreams will carry us
And if they don't fly we will run
Now we push right past to find out
How to win what they all lost



One day baby, we'll be old, oh baby, we'll be old and think about all the stories that we could have told - piosenka tak głupia i tak prosta, aż mi wstyd, że tak mi się podoba :) Od kilku tygodni nie mogę jednak przestać wyśpiewać jak głupia razem z wokalistą, że kiedyś będziemy starzy... I jednocześnie zakodowałam sobie kolejny raz, że jeśli mam coś do zrobienia, to muszę zrobić to TERAZ, a nie zwlekać... aż będę stara! :)


W zupełnie innym klimacie jest utwór Jessie Ware Wildest Moment. Oprócz tego, że jest przepiękny, a wokalistka idealna, podoba mi się w nim jedno zdanie, które także sobie wbijam do głowy:

Wherever there's smoke, there'll soon be fire

O tak, dokładnie. Dym już się pojawił... teraz czekam na ogień. I mam nadzieję, że to ja będę najbardziej zaskoczona jego siłą :)


Carrion - Wonderful Life 

Energia w czystej postaci! Pobudza lepiej niż kawa! :)


Marika - Siła ognia

Słucham, gdy mi źle.
Słucham, gdy mam coś ważnego i trudnego do zrobienia.
Słucham... gdy nie chce mi się nic.
Słucham, gdy dopadnie mnie nagły dołek.
Słucham, gdy wątpię.
Słucham... bo to po prostu świetny utwór jest! :)


Oczywiście bardzo chętnie poznam Wasze ulubione utwory z pozytywną energią :) Jesienią i zimą pilnie poszukiwane!

sobota, 3 listopada 2012

Inspirująca lektura: "Sztuka dobrego życia" - Mariola Bojarska - Ferenc

Mariola Bojarska - Ferenc - uwielbiam tę kobietę! Od lat zakochana w fitnessie i zdrowym stylu życia, propagatorka stylu wellness, zachwyca świetną figurą, energią, optymizmem. Dla mnie stanowi ogromną inspirację, pokazuje, że przede wszystkim liczy się bycie konsekwentnym i że dążenie do tego, by codziennie było lepiej, można uczynić sposobem na życie i że można w tym wytrwać dłużej niż kilka miesięcy. Oczywistą oczywistością było więc to, że sięgnę po jej książkę :)

Sztuka dobrego życia to 444 strony na których Mariola Bojarska - Ferenc dzieli się swoimi radami, doświadczeniami i wiedzą - z których należy skorzystać JUŻ, TERAZ, NATYCHMIAST, nie odkładać tego na potem! Absolutnie jednak nie ogranicza się tylko do porad z dziedziny fitnessu, chociaż jednocześnie stara się przekonać, że ćwiczenia są dobre na wszystko. W parze ze zdrowym odżywianiem sprawiają, że możemy żyć dłużej, lepiej, zdrowiej, pełniej. 



"Sztuka dobrego życia jest poradnikiem dla kobiet i mężczyzn, którzy chcą doładować akumulatory i zmienić swój styl życia na lepszy. Jak powiedział nauczyciele medytacji Jack Kornfield: Jakość teraźniejszości stanowi o jakości życia".

Co znajdziemy w książce? Zajrzyjmy do spisu treści (zdjęcie po kliknięciu powiększy się):


To wszystko, zdaniem Marioli Bojarskiej - Ferenc składa się na wspomnianą już filozofię wellness, które definiuje tak:

Tak naprawdę chodzi o dobre życie. To znacznie więcej, niż odpowiednia dieta i porcja ruchu, masaże i wizyty w spa. Wellness to cała filozofia. To jedna z propozycji odpowiedzi na pytanie: "Jak żyć, by poczuć się pewniej i osiągnąć sukces na różnych płaszczyznach życia zawodowego, prywatnego, emocjonalnego, finansowego?". Jest to szeroko pojęte zadowolenia z własnego życia. Dla mnie wellness to stan równowagi między duchem a ciałem.  

Co mi się ogromnie spodobało to fakt, że autorka w żadnym momencie nie obiecuję cudów i nie podaje cudownych recept, które zadziałają w jeden dzień. Chcesz zmiany? Zacznij od małych kroczków. Nie zrobisz rewolucji w kilka godzin! 

Kolejny plus: książka jest przepięknie ilustrowana. Kiedy Mariola Bojarska - Ferenc pokazuje, jak ćwiczyć, patrząc na nią ma się ochotę wstać z kanapy i natychmiast dany zestaw przetestować - co też czyniłam. 

Inna kwestia: gdy autorka porusza kwestię migreny, podaje menu na dany dzień, który może migrenie zapobiegać. To samo, gdy pisze o cellulicie czy o tym, jak przechytrzyć raka. W sumie podaje kilkanaście propozycji jadłospisów na cały dzień, zalecanych przy konkretnych problemach. Dodam, że  pisząc o diecie, autorka współpracowała i konsultowała się z dietetykami: Sylwią Leszczyńską oraz Małgorzatą Rożańską. Ponadto wielokrotnie powołuje się na wyniki badań, a także wypytuje o różne kwestie aktorki, polityków, ludzi z pierwszych stron gazet. 






Sztuka dobrego życia jest kolejną książka do podczytywania. Najpierw przeczytałam ją od deski do deski, teraz zaś zamierzam czytać ją na wyrywki, te fragmenty, które w danej chwile okażą się dla mnie interesują i ważne. Doszłam bowiem do wniosku, że szkoda czasu na czytanie książek poradnikowych, kiedy zapomina się o nich chwilę po odłożeniu na półkę. W przypadku tej książki nie powinno to być jednak trudne, gdyż efektem lektury jest to, że daje niezłego kopa do działania i moja motywacja kolejny raz wzrosła o kilka punktów. Na pewno jeszcze o niej napiszę - nie może być inaczej :)

Oczywiście serdecznie Sztukę dobrego życia polecam: warto ją mieć dla siebie, ale też kupić mamie, siostrze, przyjaciółce.

czwartek, 1 listopada 2012

Październik miesiącem bez zakupów, czyli pierwszy krok w stronę minimalizmu

Od dzieciństwa chciałam wiedzieć, co dzieje się poza granicami Francji. To zadecydowało o kierunku mojej edukacji i moim życiu zawodowym. Mając dziewiętnaście lat, byłam nauczycielką języka francuskiego w gimnazjum w Anglii, a mając dwadzieścia cztery lata - na uniwersytecie amerykańskim w Missouri. Dzięki temu poznałam Kanadę, Meksyk, kraje Ameryki Środkowej i większą część Stanów Zjednoczonych. Ale kiedy odwiedziłam ogród zen w San Francisco, doświadczyłam nieodpartej potrzeby odkrycia źródła tak niezwykłego piękna. Wyjechałam więc do Japonii. Nie potrafię powiedzieć, dlaczego pociągała mnie ona, odkąd pamiętam. Mieszkam tu do dziś.

Podróżowanie po tak wielu krajach zachęciło mnie do nieustannego zadawania sobie pytań o to, jaki jest idealny styl życia. I do poszukiwania tego stylu. Z czasem zrozumiałam, że najwłaściwszy, wygodny i odpowiadający mojej osobowości styl to prostota. 



Od tych słów zaczyna się książka Dominique Loreau Sztuka prostoty. Czytałam ją nieco ponad rok temu (recenzja TUTAJ), całkiem niedawno jednak do niej powróciłam. Dlaczego?

Bo poczułam, że tracę kontrolę. Zbyt wiele opcji... to fatalna opcja.

Bo zauważyłam, że właściwie w każdą dziedzinę życia wkrada mi się chaos. Zaczynam, ale nie doprowadzam do końca, szybko się zapalam, a jeszcze szybciej gasnę. Chcę... ale działam po omacku, bez planu i właściwie bez konkretnego celu - rozwiązaniem na to ma być m.in. prowadzenie tego bloga.

Bo mam za dużo. Po prostu. Za dużo myśli, planów, pomysłów, inspiracji. Za dużo... rzeczy. Stosy książek, które leżą, a których nie czytam. Stosy ubrań, których nie noszę. Stosy kosmetyków, których użyłam raz. Notatki, zeszyty, pudełeczka, durnostojki, kubeczki, kasety, których ostatni raz słuchałam w liceum (10 lat temu!), breloczki, bransoletki, które spadają mi z ręki, pojedyncze kolczyki, korale, w których miałam naprawić zapięcie, ale tego nie zrobiłam... 

Mam naturę chomika, nie lubię się rozstawać z rzeczami... dlatego miesiąc temu postanowiłam nie kupować (pisałam o tym TUTAJ). Skoro szkoda mi wyrzucać/oddać, to przynajmniej nie kupowałam nowych rzeczy - akcja zakończyła się pełnym sukcesem. 

W październiku:

- nie kupiłam ani jednej sukienki, sweterka, czapki - zero zakupów ubraniowych!

- nie kupiłam ani jednego kosmetyku: ani pielęgnacyjnego, ani kolorowego!

- ani razu nie zrobiłam zakupów przez internet;

- przestałam obsesyjnie zaglądać do punktu z tanią prasą i znosić gazety, których potem i tak nie czytałam;

- nie kupiłam ani jednej książki (okej: jedną. Ale nie dla mnie :))

- zużyłam trzy żele pod prysznic, wykończyłam balsam, pozbyłam się kilku "upiększaczy", które od dawna zalegały mi na półce - powoli odzyskuję przestrzeń!

- zdarzyło mi się jeść na mieście - ale na tym popracuję w listopadzie :)

I teraz najlepsze: odliczając pieniądze, które wydałam na szkołę i dojazdy do pracy, w listopadzie wydałam niecałe 200 zł... porównując do miesięcy wcześniejszych... DUMA MNIE ROZPIERA! :)

A w listopadzie:

- zrobię porządek w szafkach z ubraniami. I bez sentymentów rozstanę się z tym i owym :)

- posprzątam w szufladach dwóch biurek. Co zbędne - do kosza!

- nadal nie kupuję kosmetyków pielęgnacyjnych - mam zapasy na dwa lata :) Za kolorowe nie ręczę, bo kilka rzeczy kusi mnie tak... że ulegnę :)

- nie kupuję książek!

- gazety - Twój Styl, Zwierciadło, może Shape i tradycyjnie Moje Gotowanie i Kuchnia - wystarczy!

- ograniczam jedzenie na mieści - i tak zawsze kończy się na pizzy, która oprócz tego, że ją uwielbiam, nie ma żadnych zalet;

- zrobię porządek w cieniach, szminkach i innych malowidłach. Pożegnam się z tymi, których nie używam. 

Reasumując: akcja NO SHOPING trwa nadal! 



I jeszcze raz przeczytam Sztukę prostoty - co by pewne rzeczy sobie przypomnieć :)

poniedziałek, 29 października 2012

Nie ma głupich: nie jem słodyczy do Wigilii!

Ann z bloga annowa.blogspot.com rzuciła świetne hasło: koniec ze słodyczami... do Wigilii. 

Dokładnie wczoraj siedziałam i dumałam o tym, że czas potraktować poważnie te wszystkie slogany, żeby jeść warzywa i owoce, pić więcej wody i NIE JEŚĆ SŁODYCZY! 

Ze słodyczami mam problem od dawna. I w moim przypadku to naprawdę JEST problem. Gdyby chodziło o jednego cukierka lub kawałek ciasta raz na jakiś czas, nie robiłabym problemu. Ale niestety: gdy się nie pilnuję, dzień zaczynam od batonika, drugie śniadanie to ciasteczko... a obiadu mogę nie jeść, bo zjadłam pakę żelków. A ostatnio się nie pilnuję - i to widać.

W związku z powyższym, no więc, ehem ehem...

DO WIGILII NIE JEM SŁODYCZY!!!



Uściślijmy. Jako słodycze rozumiem:

- wszelkie batoniki, czekolady, wafelki, żelki, ciasteczka, cukierki;
- pączki, bułki słodkie, ciasta z kremami itd.;
- słodkie płatki do mleka;
- jogurty owocowe;
- soki z kartonów, gazowane napoje, colę itd.

Ponadto nie słodzę kawy i herbaty - ale to akurat żadne wyrzeczenie, bo i tak nie słodzę :)

Słodyczami nie są:

- wafle ryżowe pełnoziarniste posmarowane cienko marmoladą (ale też max. jeden dziennie), podobnie chrupie pieczywo z dżemem;

- upieczone muffinki na bazie otrębów, mąki pełnoziarnistej, z dodatkiem brązowego cukru (max. 3  w tygodniu);

- ciasto marchewkowe z brązowym cukrem - max. raz w tygodniu;

- kasza jaglana z rodzynkami, morelami, żurawiną, cynamonem - ale bez dosładzania;

- kisiel (max. raz w tygodniu);

- suszone morele, żurawina, słonecznik, dynia itd.;

- łyżeczka miodu do jogurtu naturalnego.


A w Wigilię zjem ogromny kawał makowca - o tak! :)

Ann, dziękuję za motywację i mentalnego kopa! 

Ktoś się przyłącza? Razem zawsze raźniej! :)

niedziela, 28 października 2012

Uwielbiam wygrywać! :)

A kto nie lubi? - można by zapytać retorycznie, bo chyba nie ma takiej osoby.

Wygrana na facebookowym profilu Joko ucieszyła mnie tym bardziej, że prawie od miesiąca w ramach akcji "no shoping" nie kupiłam ani jednego kosmetyku (w ogóle nic nie kupowałam, ale o tym wkrótce).

Firmy Joko nie znam za dobrze, kilka lat temu używałam jedynie ich odżywki do paznokci - na tym moje doświadczenia z tą marką się kończą. Nie wiem, czy produkty z limitowanej serii Night in Venice wpadłyby mi w ręce - a tak, cieszę się, że je mam :) 

Co prawda nazwa sugeruje, że kosmetyki przeznaczone są do wykonania odjechanych makijaży karnawałowych, moim zdaniem jednak bardziej sprawdzą się na co dzień. Cienie ładnie się mienią na powiece, jednak ich pigmentacja jest raczej słaba - szczególnie jaśniejszego, którego zamierzam używać jako cienia bazowego wtedy, gdy za bardzo nie chcę mi się malować. ciemniejszy zaś to ciemna śliwka - fajnie, bo takiego jeszcze nie miałam :)

Co do pudru... podobna historia. W opakowaniu wygląda na dość ciemny, mimo że to wersja dla blondynek. Na zdjęciu, mimo iż nałożyłam go całkiem obficie, jest prawie niewidoczny. Dla mnie jednak jest to ogromny plus tego kosmetyku: wszelkie róże i bronzery stosuję od niedawna, więc wprawy w nakładaniu brak. Dlatego im upiększacz mniej widoczny i mniej rzucający się w oczy - tym lepiej: mniej widać błędy w aplikacji :P



Puder rozświetlająco - brązujący "Magnifico for Blonde" oraz cień do powiek "Burratino"



Trochę szkoda używać, żeby nie zniszczyć wytłoczonego motywu :)


Zdjęcie lekko niewyraźne, ale ładnie widać drobinki.


A tu już ja w prościutkim makijażu wykonanym wygranymi kosmetykami. Jak widać, z Wenecja i karnawałem za wiele wspólnego nie mam, ale lubię takie delikatny efekt na co dzień.


I coś, bez czego nie może się obejść żadne robienie zdjęć: Ania i jej jedna z popisowych min :D


sobota, 27 października 2012

Najlepsze rzeczy w życiu są za darmo! :)

Są takie chwile, dla których się żyje - śpiewał w swoich najlepszych czasach Robert Gawliński.

I ja w to wierzę. I uważam się za szczęściarę, bo w moim życiu było wiele takich momentów, kiedy wstrzymywałam oddech, zamykałam oczy i bałam się pomyśleć "Chwilo, trwaj!" - żeby nie zapeszyć.  

Pierwszy raz nad sensem słów z piosenki Gawlińskiego zastanawiałam się, gdy miałam lat szesnaście i uparcie polowałam na takie "momenty" - w sposób mniej lub bardziej mądry (a raczej zupełnie głupi). Wtedy też naszła mnie refleksja: "Jak żyć? Skoro piękne są tylko chwile, to jak żyć między jedną chwilą a drugą?".

Jedenaście lat później kolejny raz odkryłam Amerykę. W ogóle często zdarza mi się, że "oczywista oczywistość" dociera do mnie nagle, ale z taką mocą, że znów muszę wstrzymać oddech.

Tym razem zadziałał prościutki obrazek, który krąży gdzieś po necie:


I moja chandra, która nie opuszcza mnie od kilku tygodni minęła jak ręką odjął. 

Dopóki mam dwie ręce i dwie nogi...
Dopóki mam otwarty umysł, z którego zawsze mogę zrobić użytek...
Dopóki jestem zdrowa...
Dopóki istnieje mnóstwo ciekawych, inspirujących książek, po które mogę sięgnąć...
Dopóki mam przyjaciół...
Dopóki słuchanie muzyki sprawia, że mam motyle w brzuchu...
Dopóki potrafię śmiać się na cały głos...

... tak długo nie mam prawa czuć się nieszczęśliwą! 

A nawet jeśli którąś z tych rzeczy stracę... to wymyślę inną :)

Dawno, dawno temu stwierdziłam, że nie jest sztuką mieć wiecznego doła i pretensje do wszystkich o wszystko.

Dawno temu zauważyłam, że pielęgnowanie optymizmu jest najlepszym, co możemy zrobić dla siebie i innych. 

Cieszmy się tym, co mamy. 

Polujmy na "chwile", ale doceńmy czas pomiędzy nimi: kiedy możemy napić się ulubionej herbaty z ulubionego kubka, pogłaskać mruczącego kota, upiec 30 muffinek i pęknąć z dumy :)

Zacytuję kolejny raz:

Cieszmy się z małych rzeczy, bo wzór na szczęście w nich zapisany jest.*

***

A dzisiaj doszła kolejna rzecz. Znowu: obrazek znaleziony w sieci, który sprawił, że umówiłam się z moją najwspanialszą przyjaciółką na wspólne czytanie książek pod stołem... za lat "dziesiąt".

I znowu życie odzyskało właściwie barwy i proporcje :)



* Nigdy w życiu nie spodziewałam się, że kiedykolwiek będę cytować Sylwię Grzeszczak :)

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...