czwartek, 28 lutego 2013

Podsumowanie lutego - znów bez fajerwerków, ale też nie jest źle! :)

Pechowo dla mnie zaczyna się ten rok, oj, pechowo. Miesiąc temu padałam na ryjek z powodu zapalenia oskrzeli, teraz zaś mam nogę w gipsie, co mocno pokrzyżowało mi część planów.

Cóż, rozliczyć się jednak przed samą sobą należy.


1. Wrócić do ćwiczeń. Stopniowo. Niech to będzie 5 minut, ale codziennie.

Do 22 lutego, czyli dnia, w którym zostałam zagipsowana, zrobiłam 10 około 40 minutowych treningów. Biorąc pod uwagę, że w styczniu nie ćwiczyłam prawie wcale i że ćwiczyłam nie codziennie, ale co drugi dzień, wynik ten uważam za całkiem niezły.

2. Kupić aparat! To jest hasło, które pojawia się na blogu właściwie od początku. Teraz mam wybrany model, odłożone pieniądze... po prostu muszę go kupić. 

Kupiłam! :)

3. Posprzątać w szafkach z ubraniami. Co zbędne: wyrzucić.

Nie posprzątałam. Zostawiałam to sobie na ostatni weekend... z tymże gdy on nastał, ja nie bardzo miałam się jak ruszyć.

4. Zrobić porządek w kolczykach. 

Zrobiłam. Każda para została zapakowana w osobną torebkę.

5. Zrobić listę książek i filmów (po 20), które chciałabym przeczytać/obejrzeć w tym roku.

Zrobiłam i teraz się ich trzymam :)

6. Powtórzyć słownictwo z pierwszego i drugiego poziomu "Profesora Henry'ego".

Pisząc ten punkt, nie miałam pojęcia, jaki to jest ogrom! Także zadanie zrealizowane pół na pół: z "Profesorem Henrym" spędziłam sporo czasu, natomiast na pewno nie jest to materiał z tych dwóch poziomów.

7. Kolejny raz(!) przeprosić się z książką "Niemiecki nie gryzie" i dojść do 36 strony.

Jedna wielka d...! Coś tam powtarzałam, coś tam się uczyłam, ale jestem odporna na ten język i zwyczajnie go sobie odpuszczam, bo przestaje mnie to bawić. Skupiam się na angielskim, na pewno jest to bardziej konstruktywne.

8. Przeprosić się z moim drugim, a raczej pierwszym blogiem, książkowym. I zacząć na nim pisać! Bo szkoda ponad trzech lat pracy!

5 notek - mogło być lepiej. Ale na pewno lepiej będzie w marcu, bo już w tej chwili mam kilka zaległych książek do zrecenzowania i mój zapał do pisania znów jest na wysokim, stabilnym poziomie :)

9. Odwiedzić okulistę i ginekologa.

Taaa... zamiast tego, zapisałam się do stomatologa, do którego idzie dzisiaj za mnie moja mama :)

10. Dbać o siebie! Nadal ograniczać kawę, pić pokrzywę, zdrowo jeść. Bo efekty widać gołym okiem :)

I tu jestem z siebie dumna: nie jem po 18, kawy unikam, gotuję zdrowe obiadki, nie przejadam się - oby tak dalej! :)

Ponadto luty ogłaszam miesiącem dbania o dłonie i paznokcie: moczenie w ciepłej oliwie, regularne wcieranie kremów, stosowanie odżywek, łykanie skrzypu. 

Tu też jest dobrze! Nie mogę się tylko pochwalić regularnym łykaniem skrzypu... ale co dwa, trzy dni przypominam sobie o tym :)

Ponadto w lutym:

- obejrzałam  trzy filmy - mało!
- skończyłam pierwszy sezon "Dextera"
- przeczytałam 5 książek - mało!
- wzorowo zaliczyłam dwa Dni Zdorwego Odżywiania
- zmieniłam kolor włosów - na bardziej zbliżony do moich naturalnych, żeby nie farbować ich tak często
- zaliczyłam drugi semestr studiów podyplomowych
- spotkało mnie coś Bardzo Miłego - Moni, kochana, jeszcze raz dziękuję! :)
- wróciła mi motywacja do ćwiczeń - żaden gips mi jej nie zabierze, ha! :)

A plany na marzec? Są! Ale o tym jutro! :)

PS Ależ mnie to zdjęcie motywuje! 

Do podniesienie tyłka mimo gipsu, do poszukania alternatywy dla ćwiczeń, które wykonywałam do tej, do pracy nad samą sobą! :)


wtorek, 26 lutego 2013

Dzień Zdrowego Odżywiania - I i II

Utwierdzam się w moim postanowieniu sprzed tygodnia: Dzień Zdrowego Odżywiania to naprawdę świetny pomysł! 

W tamtym tygodniu było tak:

Śniadanie: płatki jęczmienne z karobem i daktylami



II śniadanie: banan plus jogurt naturalny

Obiad: makaron ze szpinakiem i mozzarellą



Kolacja: dwie kromki razowego chleba z pastą pieczarkowo - orzechową



Zero kawy, zero słodyczy, za to dużo wody.

Dzisiaj zaś moje menu od rana prezentowało się następująco:

Śniadanie: serek wiejski light z pomidorami + kromka razowego chleba



II śniadanie: banan
Obiad: sałatka z kaszy gryczanej i soczewicy, z orzechami, pestkami dyni i papryką


Podwieczorek: zgrzeszyłam jabłecznikiem i kawą :(

Kolacja: dwie kromki razowego chleba z pastą ze słonecznika (pycha!)



Plan jest taki, żeby w podobny sposób jeść każdego dnia. Zresztą: to, co prezentuję wyżej jakoś specjalnie nie odbiega od tego, co jem przez resztą dni w tygodniu, tyle tylko, że zapominam o piciu wody, podjadam słodycze i piję kawę.

W każdym razie moje zdrowe wtorki podobają mi się bardzo i będę je na pewno kontynuować :)

poniedziałek, 25 lutego 2013

Trendy w makijażu - wiosna 2013 po mojemu i na mnie :)

Tak naprawdę "trędy" nigdy nie miały dla mnie większego znaczenia, tym bardziej w makijażu. No bo co nowego można powiedzieć o kresce na powiece, czy czerwonej szmince? No nic.

Nie zmienia to jednak faktu, że od dłuższego czasu podglądam makijaże z wybiegów, szukając inspiracji dla siebie -  by nie wyglądać codziennie tak samo. I oczywiście znalazłam!

Po pierwsze: wspomniana już czerwona szminka.

Od zawsze bałam się tego koloru zdecydowanie lepiej czułam się z podkreślonymi oczami. Od jakiegoś czasu jednak coś przestawiło mi się w głowie i zamiast malować oczy, wolę malować usta. Być może dlatego, że jest to po prostu łatwiejsze.

I tak, tadam tadam tadam, mam przyjemność przedstawić moją pierwszą czerwonopodobną pomadkę:



Rimmel nr 214, Firecracker, cena ok. 18 zł

Miłością do tej szminki nie zapałałam, podoba mi się jej kolor i zapach, ale już zupełnie nie widzi mi się to, że bardzo wysusza usta i co chwila się oblizuję - ze stratą dla koloru. Na ustach prezentuje się tak:



U mnie jest to jedna, roztarta warstwa, zdjęcie zrobiłam ok. 30 minut po nałożeniu... jak widać, bardzo ta moja czerwień zachowawcza... ale od czegoś trzeba zacząć :)

Na wybiegach czerwona szminka najbardziej spodobała mi się w tej wersji, u Burberry:


Po drugie: jasne, pastelowe usta

Kocham wszelkie jasne, kremowe szminki na ustach, dlatego zainspirowana m.in. tymi zdjęciami...



... wzbogaciłam swoją małą kolekcję o kolejnego nudziaka, z którym szybko się zaprzyjaźniłam.



Nawilżająca pomadka Wibo nr 05, ok. 8zł.

Dziadowskie opakowanie... ale świetna zawartość :)

Po trzecie: niebieski!

Nigdy nie lubiłam tego koloru, ani na ubraniach, ani w makijażu. Tymczasem kilka tygodni zapałałam miłością do paletki Technic Electric, szczególnie zaś do kolorów znajdujących się po jej prawie stronie, czyli fioletów, niebieskości i zieleni. 


I maluję sobie nimi tak:



Żadnej filozofii w tym nie ma. Ma być dużo niebieskiego - i jest. Prawie jak z wybiegów, hehe:




A na koniec zdjęcie, które bardzo mnie rozśmieszyło.

Gips na nodze jest? Jest! (chociaż go nie widać!)
Kule są? Są! (chociaż też ich nie widać!)
Dres jest? Jest! (widać!)
Nieuczesane włosy związane w kitę są? Są!

Mina poważna jak u muchy w ciąży jest? No ba! 

PEŁNY "MEJK-AP", KTÓRY MAJĄ OKAZJĘ PODZIWIAĆ DWA ŚPIĄCE KOTY JEST?

JEST!!! :)


Miłego dnia! :)

Zdjęcia modelek pochodzą z TEJ strony.

niedziela, 24 lutego 2013

Chcesz rozśmieszyć Pana Boga?

Chcesz rozśmieszyć Pana Boga? 
Opowiedz Mu o swoich planach.


Noga w kostce na szczęście nie jest złamana, tylko skręcona. I trzeci raz (!!!) zerwałam torebkę stawową. Ortopeda przedstawił mi dwie wersje: ósmego marca ściągamy szynę i decyzja, co dalej: albo gips na 6 tygodni (nie!!!), albo tylko opaska i chodzenie o kulach. Zostałam też nieźle postraszona: że takie urazy się odnawiają, że teraz gojenie nie będzie tak szybkie, jak za pierwszym i drugim razem, bo porozrywałam stare blizny... bla, bla, bla.

W pierwszej chwili się rozpłakałam. Tyle planów: bieganie od wiosny, na które cieszę się od pół roku, bieg uliczny jesienią, dalsze treningi, które od jakiegoś czasu idą mi świetnie, praca nad kondycją, od marca chciałam zacząć dwumiesięczny trening Insanity... a tymczasem jestem unieruchomiona na dłuższy czas, a potem raczej też nie poszaleję, żeby nie nadwyrężać nogi.

Dziś jednak wstałam z zupełnie innym nastawieniem. Płacz i użalanie się nad sobą jest dla mięczaków. A ja przecież jestem twardzielką! :)

Raz, dwa, trzy ustaliłam sobie nowy plan działania. Bo w końcu mam tylko niesprawną jedną nogę... głowa i ręce zaś mają się dobrze :) I tak:

1. W ramach postanowień na luty, obiecałam zrobić listę książek, które chcę przeczytać w 2013 roku. No to biorę się za czytanie :)

2. Podobnie z filmami: mam listę, zaczynam oglądać. Lepszego momentu nie będzie.

3. Papa treningi, witaj zdrowa dieto! Czego jak czego, ale czasu mi teraz nie brakuje, mogę więc robić sobie ciepłe śniadanka, pilnować pór posiłków, liczyć wypite szklanki wody itd. 

4. Angielski - treningi fizyczne zastąpię treningami intelektualnymi :) Witaj, Profesorze Henry! W końcu lepiej się poznamy!

5. Niemiecki - może w końcu uda mi się skończyć tą głupią książkę "Niemiecki nie gryzie"?

6. I na koniec... tak zupełnie nieśmiało... Skoro w tym roku raczej sobie nie pobiegam... to może, w okolicach lata, uda mi się wsiąść na rower? I pobić własny rekord?

I jeszcze: skoro wszelkie ćwiczenia z użyciem nóg odpadają... to popracuję nad brzuchem i ramionami! Przecież co jak co, ale brzuszki i wymachy hantelkami mogę robić :)

Ach, no i ćwiczę optymizm. Bo nie sztuką jest się uśmiechać, gdy jest fajnie... Sztuką jest się uśmiechać, gdy patrzę na ten pieprzony gips i najchętniej bym go sobie zdjęła, no!

Oto moje motto na najbliższe dni:


niedziela, 17 lutego 2013

Po prostu: Dzień Zdrowego Odżywiania #3

Czyż nie jest to dobry pomysł?

Raz w tygodniu, a docelowo częściej, urządzić sobie Dzień Zdrowego Odżywiania!

Rewolucja w jadłospisie jest jednym z moich priorytetów w tym roku i naprawdę się staram sumiennie wypełniać wszystkie te punkty, o których pisałam tutaj - KLIK.

Grzeszki się jednak zdarzają: a to ciasteczko, to znowu pizza, innym razem dwie kawy, albo, dla odmiany, jedna marna szklanka wody przez cały dzień.

Dlatego uroczyście postanawiam, że jeden dzień w tygodniu będzie wzorowy: 

- 4-5 zaplanowanych posiłków na bazie zbóż, warzyw i owoców
- bez kawy
- bez słodyczy
- z dużą ilością wody mineralnej
- i żadnego podjadania po 18!

Znam mnóstwo świetnych i zdrowych przepisów, które mam ochotę wypróbować, więc będzie okazja. Są produkty, których nie jem tak często, jakbym chciała (brukselka, szpinak), więc nadrobię zaległości.
Wreszcie: sama sobie udowodnię, że można i będę miała poczucie, że robię coś dobrego dla siebie. 

Wstępnie planuję, iż Dniem Zdrowego Odżywiania będzie wtorek, tak, abym w środę mogła zdać z niego relację. 

Ktoś się przyłączy :)?

Dla wszystkich zainteresowanych, kilka kulinarnych inspiracji: wszystkie te dania robiłam i są naprawdę pyszne! :)

Pasta pieczarkowo - orzechowa


Papryka faszerowana kaszą kuskus (i z plastrem sera, który absolutnie nie powinien się tu znaleźć:) )


Wariacja na temat sałatki greckiej


Orkiszowe pierogi z soczewicą


Pizza na żytnim spodzie z oliwkami, mozzarellą i rukolą


poniedziałek, 4 lutego 2013

Nie w sufit! (Czyli lubię oglądać filmy - cz.II)

Dzieje się u mnie filmowo ostatnio, oj dzieje! 

Wszystko dlatego, że zaczęłam oglądać te filmy, które od zawsze chciałam obejrzeć - a mam takich całe mnóstwo! I mimo iż nie wszystkie zachwycają czy też trafiają do mnie, to mam poczucie, że nadrabiam zaległości... które zawsze w jakiś sposób mi ciążyły. Chociażby dlatego, że często czyta się o tych filmach w recenzjach nowości, stanowią one punkt odniesienia, bo zakłada się, że KAŻDY je widział...Każdy, tylko nie ja :) Zmieniam to! :)


Polecanka nr 1

Psychoza, Alfred Hitchcock

Można nie znać tego filmu, ale słynną scenę pod prysznicem zna chyba każdy.

Re-we-la-cyj-ny film! Od jego powstania minęło 50 lat, a obraz ten wciąż zachwyca - i chyba po tym właśnie poznaje się arcydzieła: upływ czasu im nie szkodzi.

Fakt, Psychoza jakoś specjalnie mnie nie wystraszyła, natomiast nie mogłam oderwać wzroku od aktorów. Cudowna Janet Leigh i Vera Miles, boski, po prostu genialny Anthony Perkins. Film nie ma skomplikowanej fabuły, nie ma tu efektów specjalnych, jest czarno biały, kręcony, że tak powiem, bez fajerwerków. A mimo to zachwyca: klimatem, scenografią, grą aktorską...

O czym jest ten film? Marion (to ta, która ginie pod prysznicem) ucieka z torbą pieniędzy. Zatrzymuje się w usytuowanym na uboczu pensjonacie... i ślad po niej ginie. Zaczyna jej szukać siostra i prywatny detektyw. No i tyle. Widać, tyle wystarczy, by nakręcić jeden z najbardziej znanych filmów świata :)

Polecanka nr 2

Okno na podwórze, Alfred Hitchcock

Po obejrzeniu Psychozy nie mogłam tak po prostu zacząć oglądać innych filmów, więc zafundowałam sobie Okno na podwórze, film Hitchcocka z 1954 roku. I nie powiem, Psychoza podobała mi się bardziej, ale nie zmienia to faktu, że ten także zasługuje na uwagę.

Bardzo ciekawy jest tutaj punkt wyjścia: unieruchomiony na wózku fotograf (złamana noga) z nudów, zaczyna podglądać sąsiadów... i bardzo szybko stwierdza, że jeden z nich zamordował swoją żonę. Upiera się przy tym jak osioł, chociaż jego domysły wydają się absurdalne. Co wyniknie z takiego podglądactwa - warto sprawdzić samemu.

Tym bardziej, że w filmie gra cudowna Grace Kelly, w której strojach się po prostu zakochałam! Ach, czemu dzisiaj kobiety się TAK nie ubierają :)?


Polecanka nr 3

Co gryzie Gilberta Grape'a, Lasse Hallstrom 

Dawno, dawno temu czytałam książkę... Film zaś dopiero teraz obejrzałam od początku do końca i zrobił na mnie niesamowite wrażenie! Genialna rola Leonarda DiCaprio, który zagrał chorego umysłowo chłopca. Genialna rola Johnny'ego Deepa, wspaniała praca reżysera, któremu idealnie udało się uchwycić nastrój przygnębienia, beznadziejności i marazmu, czyli nastrojów dość powszechnych w miasteczku, gdzie nic się nie dzieje... i nic się wydarzy. Tytułowy Gilbert utknął w punkcie, z którego trudno się wyrwać: z chorobliwie otyłą matką, irytującymi siostrami, upośledzonym bratem, w walącym się domu... Wszystko jednak zmienia się, gdy poznaje Becky, dziewczynę, którą podróżuje po Ameryce, zdobywa nowe doświadczenia i jest całkowitym przeciwieństwem Gilberta. I kolejny raz sprawdza się powiedzenie, że przeciwieństwa się przyciągają. 
Zdecydowanie jest to jeden z tych obrazów, o którym szybko nie zapomnę i do którego za jakiś czas będę chciała wrócić. Polecam, naprawdę warto! Chociaż spotkałam się z opiniami, że film jest nudny jak flaki z olejem i absolutnie nic się w nim nie dzieje... ale nie chce mi się tego komentować, o! 

Tańczący z wilkami, Kevin Costner

Ręka do góry: kto słyszał o tym filmie? Większość, prawda? A teraz: kto obejrzał Tańczącego z wilkami od początku do końca? Nie widzę lasu rąk :) Zresztą: mnie ten film też przez długi czas w równym stopniu kusił, co odstraszał. Obejrzeć go chciałam, bo wiadomo: klasyk itd. Ale z drugiej strony: prawie cztery godziny... litości! Mimo wszystko, za dwoma podejściami, dałam radę i nie żałuję! Mam bowiem wrażenie, ze dziś już się takich filmów nie kręci. Takich, które nie tylko mają świetną fabułę, ale też ważny jest w nich każdy detal, pokazuje się zachodzące słońce, robi zbliżenia np. na płonące ognisko, pokazuje przepiękne krajobrazy. Co ciekawe, w filmie przez długi czas prawie nic się nie mówi, główny bohater bowiem przebywa w samotności, a o tym, co siedzi w jego wnętrzu, widz dowiaduje się z jego mimiki, gestów i dziennika, którego fragmenty są co jakiś czas przytaczane. 
Zleciały mi te cztery godziny sama nie wiem kiedy, film mnie wciągnął, wzruszył, dał do myślenia. I naprawdę cieszę się, że w końcu go obejrzałam, bo planowałam to od liceum... czyli 10 lat? Aż wstyd! :)

A Wy które filmy, które "każdy na pewno oglądał", polecacie :)?



niedziela, 3 lutego 2013

Miej mniej! (Sztuka minimalizmu w codziennym życiu - Dominique Loreau)

Minimalizm - od jakiegoś czasu jest to dla mnie słowo - klucz. Odmieniam je przez wszystkie przypadki, czytam blogi minimalistów, konsekwentnie staram się korzystać z rozwiązań, jakie podsuwa. Zakup najnowszej książki Dominique Loreau był więc tylko kwestią czasu - chociaż na początku mocno psioczyłam bynajmniej nie na minimalistyczną cenę tej pozycji (49,90 zł - no bez przesady!)



Pierwsze, co rzuca się w oczy, to naprawdę piękne wydanie, poprzednie książki pod tym względem do pięt nie dorastają tej pod względem szaty graficznej. Motyw dmuchawca, który znajduje się na papierowej okładce, można znaleźć na wielu stronach w środku. Gdy zaś ściągniemy okładkę... książka jest po prostu biała, z niewielkim dmuchawcem w prawnym dolnym rogu.



Autorka wiele mówi o tym, aby otaczać się pięknymi przedmiotami i czerpać przyjemność z obcowania z nimi. Sztukę minimalizmu w codziennym życiu można właśnie do tej kategorii zaliczyć: radość sprawiło mi samo trzymanie w rękach tej pozycji :) 

Co najbardziej spodobało mi się w Sztuce minimalizmu w codziennym życiu oprócz samej książki?

+ pozycja ta uświadomiła mi jedną istotną rzecz. Minimalizm nie służy do tego, aby pokazać, jak ogarnąć chaos codziennego życia. Minimalizm pokazuje, jak się go pozbyć. Radykalne, ale też bardzo sugestywne. Sama zaczęłam się zastanawiać, które rzeczy (a pisząc rzeczy mam na myśli nie tylko przedmioty) ze swojego życia mogłabym usunąć... i przestać zawracać sobie nimi głowę.

+ Po zastanowieniu stwierdzam również, że podobnie (czasem!) można zrobić z niektórymi ludźmi. Zamiast zastanawiać się, jak sobie z kimś ułożyć stosunki, przygotowywać w myślach strategie tego, jak się zachowamy, co powiemy, bo w jakiś sposób przy tych osobach nie czujemy się sobą... zamiast przygotowywać kolejną wymówkę, bo nie chcemy się spotykać... Czy nie prościej po prostu się odciąć? Nie odbierać telefonów, nie odpisywać na maile, wyrzucić ze znajomych na FB. Niby proste, a jednak wymaga odwagi!

+ kolejna ważna dla mnie rzecz, którą wyniosła z tej książki, to refleksja nad tym, czego naprawdę potrzebujemy. Gdy jedziemy w podróż, zabieramy niezbędne minimum... i chociaż zdarza nam się tęsknić do wygodnego łóżka i własnej pościeli, to już np. nie tęsknimy za parą spodni, która została w szafie, czy za bibelotami na półce. To po co nam tak naprawdę te rzeczy?

Co daje minimalizm według Dominique Loreau?

- więcej wolnego czasu,
- mniej zmartwień,
- więcej energii,
- lepszą organizację,
- większe wyrafinowanie,
- większy luksus, 
- większy komfort,
- szczęście płynące z prostoty wyboru,
- większą wartość każdej posiadanej rzeczy.

Wiem, że brzmi to dość enigmatycznie, natomiast wszystkie te aspekty zostają w książce wyjaśnione.



Co jeszcze znajdziemy w Sztuce minimalizmu?

Autorka wiele miejsca poświęca na listy przedmiotów, jej zdaniem niezbędnych. Zwraca uwagę na różne aspekty życia, wskazuje np. listę niezbędnych sprzętów kuchennych, kosmetyków, ubrań, biżuterii, perfum... itd. 

I tutaj natrafiłam na opór. O ile zgadzam się, że nie ma np. sensu trzymania rakiety do tenisa, skoro w tenisa nie gramy, marynarki, w której brakuje guzika, a my przez dwa lata nie zmobilizowaliśmy się, aby go przyszyć czy perfum, które dostaliśmy w prezencie i ich zapach zupełnie nam nie leży, tak... no właśnie!

Z jednej strony wiem, że to słabe, gdy radość czerpiemy tylko z przedmiotów. Już dawno postanowiłam, że będę dążyć do tego, aby cieszyć się z rzeczy niematerialnych (np. z dobrze wykonanego treningu, rozmowy z inspirującą osobą, spaceru, gdy świeci słońce). Z drugiej jednak strony patrząc: mam mnóstwo rzeczy, które po prostu lubię. Lubię i moją białą filiżankę do kawy, i kubek, w którym piję tylko kakao, i kubek, który dostałam kiedyś na urodziny, i kubek, który ma fajnego tygrysa i który dodaje mi energii... i nie zamierzam żadnego wyrzucać!

Nie wyobrażam sobie nie mieć na półce książek, mieć tylko jeden szalik, jeden kolor cieni do powiek. Dalej: autorka radzi inwestować w klasykę. Trencz, baleriny, marynarka, biała koszula. A ja się pytam, gdzie w tym wszystkim jest miejsce na indywidualizm? No gdzie?

Zastąpić balsamy i kremy olejem kokosowym? Nigdy w życiu! Dorosłam do tego, że w danej chwili korzystam z jednego balsamu nawilżającego i jednego na cellulit, jednego kremu na dzień i jednego na noc (chociaż ta zasada nie do końca się sprawdza), ale mam też np. peelingi, maseczki wszelkich odmian, kremy pod oczy, serum, trzy rodzaje baz pod makijaż, dziesięć kremów do rąk (z tym walczę!). I co? I dobrze mi z tym! Nie robię rocznych zapasów kosmetyków, uważam, że nie popadam w przesadę - więc na siłę tego zmieniać nie mam zamiaru. 

Wracając do samej książki. Bez chwili zastanowienia: polecam! Pozwala ona bowiem spojrzeć na swoje życie z nieco innej perspektywy, ukierunkowuje na "być", a nie "mieć", inspiruje do tego, by w końcu pewne rzeczy uporządkować. 

Sztuka minimalizmu w codziennym życiu ma też wady, a w zasadzie wadę: jest przegadana do granic możliwości. "Pozbądź się przedmiotów, a osiągniesz spokój. Spokój osiądziesz, gdy pozbędziesz się przedmiotów" - tak to chwilami wygląda. No i powiela treści, które były już wcześniej prezentowane w Sztuce prostoty - ale jestem to w stanie autorce wybaczyć. Bo osiągnęła ona rzecz niezwykłą: ja, bałaganiara, kolekcjonerka i zbieraczka, zaczęłam sprzątać, przestałam gromadzić. Powoli, bez żalu, wyzbywam się niektórych rzeczy, układam w szafkach, segreguję ubrania i książki. A to już coś! :)

piątek, 1 lutego 2013

Schudłam 5 kilo... i niewiele poza tym :P (+plany na luty)

Styczeń był fatalny. Pod każdym względem. No, może początek był niezły, ale generalnie... nie ma się z czego cieszyć, nie ma z czego być dumnym. 

Wszystko przez to, że właściwie przez cały styczeń chorowałam: zapalenie oskrzeli, cztery antybiotyki, gorączka, leżenie w łóżku... Nadal nie czuję się do końca zdrowa, ale, mimo wszystko, jest zdecydowanie lepiej niż było. 

Żeby jednak nie było tak do końca ponuro, to jednak kilka dobrych rzeczy w styczniu się wydarzyło:

Po pierwsze: WAGA POKAZUJE 5 KG mniej!

Już wyjaśniam: nie stosowałam żadnej drastycznej diety, nie ćwiczyłam intensywnie... po prostu miałam tak chore gardło, że nawet picie wody wywoływało u mnie odruch wymiotny. Kiedy się zorientowałam, że mnie ubyło, zaczęłam sobie pomagać i... i to jest kolejna rzecz, z której jestem dumna:

Po drugie: DAWNO NIE JADŁAM TAK ZDROWO!

Kasza jaglana, płatki jęczmienne i owsiane, ciepłe śniadania, zero cukru do herbaty (chociaż kilka razy zgrzeszyłam z Milką:P), zupy warzywne prawie codziennie, burgery warzywne, brązowy ryż z warzywami, dużo warzyw, nieco mniej owoców - ale ogólnie właśnie tak chciałabym jeść przez cały czas. A było np. tak:


Otrębowe serduszka z karobem


Ulubione śniadanko! :)



Leczo z fasolą azuki


"Kubuś" domowej roboty!


Burgery z soczewicy i selera.


Po trzecie: STYCZEŃ MIESIĄCEM BEZ KAWY

No, prawie bez kawy. Kiedy zorientowałam się, że udało mi się przeżyć bez niej ponad tydzień... ograniczyłam się do jednej filiżanki co kilka dni. Można? Można! :)

Zupełnie natomiast odpuściłam sobie ćwiczenia, ale to bynajmniej nie z lenistwa, tylko braku sił. Wracałam z pracy i właściwie od razu kładłam się spać... w lutym to musi się zmienić! :)

W styczniu obejrzałam siedem filmów (o niektórych już pisałam, o reszcie napiszę) oraz przeczytałam sześć książek... więc do planowanej setki zostały mi już tylko dziewięćdziesiąt cztery, hehe :)

Co w lutym? Ano to:

1. Wrócić do ćwiczeń. Stopniowo. Niech to będzie 5 minut, ale codziennie.

2. Kupić aparat! To jest hasło, które pojawia się na blogu właściwie od początku. Teraz mam wybrany model, odłożone pieniądze... po prostu muszę go kupić. 

3. Posprzątać w szafkach z ubraniami. Co zbędne: wyrzucić.

4. Zrobić porządek w kolczykach. 

5. Zrobić listę książek i filmów (po 20), które chciałabym przeczytać/obejrzeć w tym roku.

6. Powtórzyć słownictwo z pierwszego i drugiego poziomu "Profesora Henry'ego"

7. Kolejny raz(!) przeprosić się z książką "Niemiecki nie gryzie" i dojść do 36 strony.

8. Przeprosić się z moim drugim, a raczej pierwszym blogiem, książkowym. I zacząć na nim pisać! Bo szkoda ponad trzech lat pracy!

9. Odwiedzić okulistę i ginekologa.

10. Dbać o siebie! Nadal ograniczać kawę, pić pokrzywę, zdrowo jeść. Bo efekty widać gołym okiem :)

Ponadto luty ogłaszam miesiącem dbania o dłonie i paznokcie: moczenie w ciepłej oliwie, regularne wcieranie kremów, stosowanie odżywek, łykanie skrzypu. 

A według LastFm tej piosenki w styczniu słuchałam najczęściej. Uwielbiam! :)



LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...